Nie sądziłam, że przyjdzie mi w tym roku przyznać tytuł największego książkowego zawodu. A jednak... Z przykrością muszę przyznać, że na książce Bestselerek (YOUTUBE| INSTAGRAM) nie bawiłam się najlepiej. W zasadzie – prawie w ogóle się nie bawiłam. Moi znajomi, z którymi na bieżąco dzieliłam się odczuciami zdecydowanie mogliby potwierdzić, że stosunek do tej powieści zmieniałam bardzo dynamicznie. Jest mi bardzo przykro, że muszę to napisać, ale tak właśnie czuję.
Na
początku bardzo liczyłam na wartką akcję, ponieważ już w pierwszym rozdziale
akcja zostaje zainaugurowana z wysokiego C, a konkretnie dosyć porządnym
grzmotnięciem – dosłownie. Dodatkowo opis wskazuje, że znajdujemy się w świecie
zdecydowanie chylącym się ku końcowi. I tu bardzo ciekawy zwrot akcji, bo…
wcale tak nie jest. To chyba pierwsza książka o końcu świata, w którym tego
końca świata nie ma. Jakby świat zaczął się walić, ale ktoś dał mu Snikersa […i
jedziesz dalej].
Jak
możecie się domyślać, akcja wcale nie toczy się dynamicznie. Ciągle jesteśmy
atakowani blokami tekstu, który nic nie wnosi do treści. Powielanie opisów
przeżyć bohaterów, parzenia herbaty po raz kolejny, mnogość nie potrzebnych
scen, wątków i postaci… Na Boga, po co i dlaczego? Dodatkowo, Marta zapewniała
Nas w jednym z filmów, że książka kilka razy przeszła gruntowną korektę (w tym
kilka autorskich!), a mimo tego dostajemy tekst, w którym błędów jest niemało. Pomijam
już fakt literówek i drobnych pomyłek, ale gdy po raz kolejny przeczytałam, że
bohater jechał na motorze, to miałam wielką ochotę wstać i zacząć bić mu brawo,
bo ja na samym silniku popylać nie umiem. Są też takie gafy jak rozróżnianie nagrobków
na marmurowe i kamienne (jakby marmur nie był kamieniem) oraz zwyczajne
sceny-mindfucki, np. Alex włamujący się do mieszkania Mercy, która nakrywając
go na gorącym uczynku uznaje, że w sumie to dobrze, że jest, bo jego przypadek
może pomóc jej wyjaśnić co się z nią dzieje (na tym etapie znają się 2 dni).
Bohaterowie
pierwszoplanowi są w porządku, jednak nie czułam jakiejkolwiek więzi z nimi ani
między nimi. Mercy jest naprawdę świetna, choć zdarzają jej się takie gafy jak
ta w poprzednim akapicie. Z Alexandrem miałam pewien kłopot, bo niby facet
rzeczowy, zdeterminowany na wykonywanie swojej pracy, a tu nagle jego siostra
zaczyna nazywać Mercy „jego dziewczyną” i nasz bohater co rusz dostarcza nam
monolog wewnętrzny na temat uczuć jakie żywi do pani doktor. W takich chwilach
naprawdę działał mi na nerwy, miałam wrażenie, że ten wątek romantyczny jest
nam wciskany kompletnie na siłę. Dopiero pod koniec (około 580 stronie)
zaczęłam nieco bardziej wierzyć, że coś rzeczywiście mogłoby ich łączyć.
Co
do postaci drugoplanowych, mam z nimi duży problem. Gills na przykład jest niby
istotny dla historii, ale wcale nie wynika to z treści a z wypowiedzi innej
postaci. Nie ma on też cech charakteru, po prostu istnieje i – jak wszyscy w
tym uniwersum – ma za sobą ciężkie doświadczenia z dzieciństwa bez rodziców.
Skoro o rodzicach już mowa, to nie sposób mi pominąć pana Vaughn. Z pierwszej
rozmowy Mercy z ojcem wniosłam, że to po prostu tata jak każdy inny. Wyobraźcie
sobie zatem moje zdziwienie, gdy okazało się, że mają oni rzekomo chłodne stosunki.
Wydaje
mi się, że dosyć istotnym charakterem miała być siostra Alexa, Joanne, bo to
ona jest najczęściej pojawiającą się postacią drugoplanową. W stosunku do niej
muszę przyznać jedno: to najbardziej irytujący i jeden z najbardziej niepotrzebnych
bohaterów tej powieści. Przed nią plasować może się jedynie jej „przyjaciel”. Mam
wrażenie, że już wątek Olivii był ciekawszy i ważniejszy, bo jako-tako
zarysowywał portret psychologiczny Alexandra [właśnie zdałam sobie sprawę, że
on chyba nawet nie ma nazwiska], jednak on także pozostawia wiele do życzenia.
Warsztatowo
mam tu poważny zgrzyt w odbiorze, prawdopodobnie wynika on z faktu, że Godzinka
została napisana przez dwie autorki o bardzo rozbieżnych stylach. Książka niby jest
napisana z patosem, jednak co rusz wtrącane są kolokwializmy, które nijak nie
pasują do budowanego nastroju. A skoro już o tym… czytając powieść ani trochę
nie czułam atmosfery nadciągającego kataklizmu. Niby wszyscy uciekają w
popłochu a jednak życie głównych bohaterów toczy się normalnym rytmem. Mają oni
czas pójść na kawę, spacer, konferencję, wypić kolejną herbatę itd. Mam wrażenie,
że Kurczak Mały lepiej przekazał nastrój końca świata w zdaniu „niebo spada nam
na głowę”, niż dziewczyny na przestrzeni prawie 650 stron. Moim zdaniem,
powieść dałoby się zamknąć w 400 a może nawet 300 stronach i zdecydowanie działałoby
to na jej korzyść.
Przy
tak wielkiej liczbie stron musiałam się męczyć po pierwsze z miękką okładką,
która nie ułatwiała czytania, po drugie z nadmiarem zbytecznych fragmentów. Wydaje
mi się, że dziewczyny momentami specjalnie rozciągały powieść, żeby wyszła jak
najbardziej obszerna. Straciły przez to na dynamice, ogrom przestojów nużył,
przez co powieść czytałam 9 dni.
Muszę jednak przyznać, że mimo wielu złych słów, jakie tu napisałam to książka zalicza bardzo wiele dobrych scen. Moim zdaniem, świetnym wyjściem było rozpoczęcie akcji od wspomnianego wcześniej gromkiego „PIERDUT”, choć należy liczyć się z tym, że jeśli tak przywitamy czytelnika, to będzie on miał ochotę na więcej. Ciekawym rozwiązaniem było dla mnie wykorzystanie szachiny w taki sposób, jak zrobiły to autorki oraz rozegranie wątku Evereta. Jego zakończenie w prawdzie mną nie wstrząsnęło, ale zdecydowanie się go nie spodziewałam (przynajmniej do strony 479). Bardzo nie podobało mi się zakończenie wątku Knoxa, moim zdaniem było płytkie [ #Knoxdeservesbetter].
Książkę
polecam ciekawym jak to rzeczywiście wyszło. Zawsze będę orędowniczką
wyrabiania sobie zdania na jakiś temat na podstawie własnych doświadczeń, a nie
głosów innych ludzi. Być może Ty będziesz bawić się na tym tekście lepiej niż
ja, serdecznie Ci tego życzę. Ja bardzo chciałam, żeby książka mi się podobało,
jednak ostatnie 100 stron umierałam z nudy. Po zamknięciu książki jej lekturę
skwitowałam krótkim „no nareszcie”. Szkoda, bo moim zdaniem pomysł i
bohaterowie mieli znacznie większy, niestety nie wykorzystany, potencjał.
Uważam,
że „Ostatnia Godzina” to dobry debiut, zwłaszcza pod względem marketingowym,
jednak jako powieść fantasy/sci-fi wypada dla mnie bardzo przeciętnie. Mam
nadzieję, że Faga Santasy okaże się lepszym, bardziej dopracowanym i
przemyślanym projektem. Za twórczość dziewczyn trzymam mocno kciuki i życzę
weny oraz pomyślności!
WERDYKT:
Fabuła:
5/10
Styl
pisania: 5/10
Świat
przedstawiony: 5/10
OCENA:
5/10
Monika Karolina
Dzięki za tę recenzję :)
OdpowiedzUsuń