środa, 30 grudnia 2020

Ostatnia godzina – Anna Bartłomiejczyk, Marta Gajewska || recenzja [obszerna]

Nie sądziłam, że przyjdzie mi w tym roku przyznać tytuł największego książkowego zawodu. A jednak... Z przykrością muszę przyznać, że na książce Bestselerek (YOUTUBE| INSTAGRAM) nie bawiłam się najlepiej. W zasadzie – prawie w ogóle się nie bawiłam. Moi znajomi, z którymi na bieżąco dzieliłam się odczuciami zdecydowanie mogliby potwierdzić, że stosunek do tej powieści zmieniałam bardzo dynamicznie. Jest mi bardzo przykro, że muszę to napisać, ale tak właśnie czuję.

Na początku bardzo liczyłam na wartką akcję, ponieważ już w pierwszym rozdziale akcja zostaje zainaugurowana z wysokiego C, a konkretnie dosyć porządnym grzmotnięciem – dosłownie. Dodatkowo opis wskazuje, że znajdujemy się w świecie zdecydowanie chylącym się ku końcowi. I tu bardzo ciekawy zwrot akcji, bo… wcale tak nie jest. To chyba pierwsza książka o końcu świata, w którym tego końca świata nie ma. Jakby świat zaczął się walić, ale ktoś dał mu Snikersa […i jedziesz dalej].

Jak możecie się domyślać, akcja wcale nie toczy się dynamicznie. Ciągle jesteśmy atakowani blokami tekstu, który nic nie wnosi do treści. Powielanie opisów przeżyć bohaterów, parzenia herbaty po raz kolejny, mnogość nie potrzebnych scen, wątków i postaci… Na Boga, po co i dlaczego? Dodatkowo, Marta zapewniała Nas w jednym z filmów, że książka kilka razy przeszła gruntowną korektę (w tym kilka autorskich!), a mimo tego dostajemy tekst, w którym błędów jest niemało. Pomijam już fakt literówek i drobnych pomyłek, ale gdy po raz kolejny przeczytałam, że bohater jechał na motorze, to miałam wielką ochotę wstać i zacząć bić mu brawo, bo ja na samym silniku popylać nie umiem. Są też takie gafy jak rozróżnianie nagrobków na marmurowe i kamienne (jakby marmur nie był kamieniem) oraz zwyczajne sceny-mindfucki, np. Alex włamujący się do mieszkania Mercy, która nakrywając go na gorącym uczynku uznaje, że w sumie to dobrze, że jest, bo jego przypadek może pomóc jej wyjaśnić co się z nią dzieje (na tym etapie znają się 2 dni).

źr.: https://www.facebook.com/bestselerki

Bohaterowie pierwszoplanowi są w porządku, jednak nie czułam jakiejkolwiek więzi z nimi ani między nimi. Mercy jest naprawdę świetna, choć zdarzają jej się takie gafy jak ta w poprzednim akapicie. Z Alexandrem miałam pewien kłopot, bo niby facet rzeczowy, zdeterminowany na wykonywanie swojej pracy, a tu nagle jego siostra zaczyna nazywać Mercy „jego dziewczyną” i nasz bohater co rusz dostarcza nam monolog wewnętrzny na temat uczuć jakie żywi do pani doktor. W takich chwilach naprawdę działał mi na nerwy, miałam wrażenie, że ten wątek romantyczny jest nam wciskany kompletnie na siłę. Dopiero pod koniec (około 580 stronie) zaczęłam nieco bardziej wierzyć, że coś rzeczywiście mogłoby ich łączyć.

Co do postaci drugoplanowych, mam z nimi duży problem. Gills na przykład jest niby istotny dla historii, ale wcale nie wynika to z treści a z wypowiedzi innej postaci. Nie ma on też cech charakteru, po prostu istnieje i – jak wszyscy w tym uniwersum – ma za sobą ciężkie doświadczenia z dzieciństwa bez rodziców. Skoro o rodzicach już mowa, to nie sposób mi pominąć pana Vaughn. Z pierwszej rozmowy Mercy z ojcem wniosłam, że to po prostu tata jak każdy inny. Wyobraźcie sobie zatem moje zdziwienie, gdy okazało się, że mają oni rzekomo chłodne stosunki.

Wydaje mi się, że dosyć istotnym charakterem miała być siostra Alexa, Joanne, bo to ona jest najczęściej pojawiającą się postacią drugoplanową. W stosunku do niej muszę przyznać jedno: to najbardziej irytujący i jeden z najbardziej niepotrzebnych bohaterów tej powieści. Przed nią plasować może się jedynie jej „przyjaciel”. Mam wrażenie, że już wątek Olivii był ciekawszy i ważniejszy, bo jako-tako zarysowywał portret psychologiczny Alexandra [właśnie zdałam sobie sprawę, że on chyba nawet nie ma nazwiska], jednak on także pozostawia wiele do życzenia.

Warsztatowo mam tu poważny zgrzyt w odbiorze, prawdopodobnie wynika on z faktu, że Godzinka została napisana przez dwie autorki o bardzo rozbieżnych stylach. Książka niby jest napisana z patosem, jednak co rusz wtrącane są kolokwializmy, które nijak nie pasują do budowanego nastroju. A skoro już o tym… czytając powieść ani trochę nie czułam atmosfery nadciągającego kataklizmu. Niby wszyscy uciekają w popłochu a jednak życie głównych bohaterów toczy się normalnym rytmem. Mają oni czas pójść na kawę, spacer, konferencję, wypić kolejną herbatę itd. Mam wrażenie, że Kurczak Mały lepiej przekazał nastrój końca świata w zdaniu „niebo spada nam na głowę”, niż dziewczyny na przestrzeni prawie 650 stron. Moim zdaniem, powieść dałoby się zamknąć w 400 a może nawet 300 stronach i zdecydowanie działałoby to na jej korzyść.

Przy tak wielkiej liczbie stron musiałam się męczyć po pierwsze z miękką okładką, która nie ułatwiała czytania, po drugie z nadmiarem zbytecznych fragmentów. Wydaje mi się, że dziewczyny momentami specjalnie rozciągały powieść, żeby wyszła jak najbardziej obszerna. Straciły przez to na dynamice, ogrom przestojów nużył, przez co powieść czytałam 9 dni.

Muszę jednak przyznać, że mimo wielu złych słów, jakie tu napisałam to książka zalicza bardzo wiele dobrych scen. Moim zdaniem, świetnym wyjściem było rozpoczęcie akcji od wspomnianego wcześniej gromkiego „PIERDUT”, choć należy liczyć się z tym, że jeśli tak przywitamy czytelnika, to będzie on miał ochotę na więcej. Ciekawym rozwiązaniem było dla mnie wykorzystanie szachiny w taki sposób, jak zrobiły to autorki oraz rozegranie wątku Evereta. Jego zakończenie w prawdzie mną nie wstrząsnęło, ale zdecydowanie się go nie spodziewałam (przynajmniej do strony 479). Bardzo nie podobało mi się zakończenie wątku Knoxa, moim zdaniem było płytkie [ #Knoxdeservesbetter].

źr.: https://www.facebook.com/bestselerki

Książkę polecam ciekawym jak to rzeczywiście wyszło. Zawsze będę orędowniczką wyrabiania sobie zdania na jakiś temat na podstawie własnych doświadczeń, a nie głosów innych ludzi. Być może Ty będziesz bawić się na tym tekście lepiej niż ja, serdecznie Ci tego życzę. Ja bardzo chciałam, żeby książka mi się podobało, jednak ostatnie 100 stron umierałam z nudy. Po zamknięciu książki jej lekturę skwitowałam krótkim „no nareszcie”. Szkoda, bo moim zdaniem pomysł i bohaterowie mieli znacznie większy, niestety nie wykorzystany, potencjał.

Uważam, że „Ostatnia Godzina” to dobry debiut, zwłaszcza pod względem marketingowym, jednak jako powieść fantasy/sci-fi wypada dla mnie bardzo przeciętnie. Mam nadzieję, że Faga Santasy okaże się lepszym, bardziej dopracowanym i przemyślanym projektem. Za twórczość dziewczyn trzymam mocno kciuki i życzę weny oraz pomyślności!

 


WERDYKT:

 

Fabuła: 5/10

Styl pisania: 5/10

Świat przedstawiony: 5/10

OCENA: 5/10

 

Monika Karolina

1 komentarz: